Po wygranych wyborach prawicowego kandydata, liberalna część wyborców nie ma wątpliwości: Rafał Trzaskowski przegrał, ponieważ był mądry i światły, a na rywala głosowali pijacy i nieuki. Winni byli również ci, którzy na wybory nie poszli zagłosować wcale, choć w demokracji nieoddanie głosu jest takim samym prawem jak pójście do urny wyborczej.
Rozmawiałem w ostatnich dwóch dniach z ludźmi, którzy w tegorocznych wyborach podjęli dwie zupełnie różne decyzje. Jedni poszli do urn, bo – jak mówią – „trzeba było wybrać mniejsze zło”. Inni zostali w domach, bo – jak twierdzą – „nie wybiera się zła, nawet jeśli jedno jest trochę mniejsze”.
I tak siedzimy razem w tej samej kawiarni, po dwóch stronach moralnego dylematu, który w Polsce wraca regularnie jak rachunek za prąd. Z tą różnicą, że prąd przynajmniej daje światło. A wybór między mniejszym i większym złem zwykle zostawia człowieka w ciemnej uliczce z kacem sumienia.
„No tak, nie wierzę w nich, ale jak nie pójdę, to przyjdą tamci” – tłumaczy mi znajomy informatyk, który głosował z zaciśniętymi zębami. „Nie mam złudzeń, ale przynajmniej nie wygrają ci gorsi”. Tylko kto właściwie ustala tę skalę zła? Czy naprawdę tak nisko zawiesiliśmy sobie poprzeczkę, że już nie oczekujemy dobra – wystarczy nam tylko zło w mniej toksycznym opakowaniu?
Znajoma sąsiadka zagłosować w ogóle nie poszła. Nie z lenistwa, nie z ignorancji. „Nie oddam głosu na nikogo, kto działa wbrew moim wartościom. Wolę być bezsilna niż współwinna” – powiedziała mi. I może właśnie ta bezsilność jest najuczciwszą postawą w świecie, gdzie wybory przypominają test z pytaniem: „Wolisz być ugryziona przez psa czy przez kota?”
Obie postawy – i ta pełna rezygnacji, i ta pełna buntu – wynikają z poczucia, że coś tu nie działa tak, jak powinno. Że demokracja to nie powinien być wybór między bolesną a jeszcze bardziej bolesną porażką. Że oczekujemy czegoś więcej niż „żeby nie było gorzej”.
Głosowanie na mniejsze zło to przyzwolenie na degenerację
Gdy obywatele wybierają mniejsze zło, politycy nie są zmuszeni do rzeczywistego reprezentowania dobra wspólnego – wystarczy, że będą „trochę mniej źli” niż konkurencja. To obniża jakość debaty publicznej, psuje standardy etyczne i prowadzi do cynizmu w życiu publicznym. Partie przestają oferować realne programy, a zamiast tego skupiają się na straszeniu przeciwnikiem – znamy to w Polsce od lat. Takie podejście niszczy ideę polityki jako służby społeczeństwu i zamienia ją w teatr iluzji, gdzie nie chodzi o rozwiązania, ale o mniej bolesne kompromisy.
Zamiast zmieniać system, wybieranie mniejszego zła go legitymizuje. Obywatele, głosując na „niesatysfakcjonującą” opcję tylko po to, by zapobiec „większemu złu”, przyczyniają się do utrwalenia układu, który nie oferuje prawdziwej alternatywy. W praktyce prowadzi to do zamrożenia sceny politycznej, gdzie rotują te same partie, te same twarze, te same schematy – bez autentycznej odpowiedzialności i świeżych idei. Demokracja wtedy przestaje być wyborem między dobrem a dobrem, a staje się wyborem między strachem a rezygnacją.
Odmowa udziału w złym wyborze może być aktem odwagi obywatelskiej?
Wbrew obiegowym opiniom, nieoddanie głosu lub oddanie go na niszowego kandydata nie musi być marnowaniem głosu. Może to być świadome odrzucenie narzuconej narracji „mniejszego zła”. Historia pokazuje, że zmiany polityczne często zaczynały się od zdecydowanej postawy mniejszości, która odmówiła wyboru spośród złych opcji i zaczęła tworzyć własną, nową jakość. Taka postawa buduje fundamenty pod prawdziwie demokratyczne zmiany, pokazując, że obywatele mają prawo oczekiwać czegoś więcej niż tylko mniej bolesnych porażek.
W czasie II wojny światowej wielu Niemców i Włochów było zmuszanych do wspierania reżimów Hitlera i Mussoliniego. Jednak pewna część społeczeństwa – jak np. członkowie grupy Biała Róża – odmówiła uczestnictwa w tym systemie, nawet jeśli nie mieli alternatywy politycznej. Nie głosowali, nie wspierali „mniej złych” opcji wewnątrz systemu. Ich postawa moralna, choć wtedy nieprzynosząca efektu politycznego, po wojnie stała się fundamentem odbudowy etycznej i demokratycznej świadomości społeczeństwa niemieckiego.
Taka idea zmieniała również postrzeganie praw obywatelskich w USA. W latach 60. XX wieku czarnoskórzy obywatele USA nie mieli realnego wyboru między kandydatami, którzy popierali segregację rasową. Wielu z nich bojkotowało wybory albo angażowało się w tworzenie własnych struktur politycznych, np. w ramach Freedom Democratic Party w Mississippi. Odmowa akceptacji systemu opartego na mniejszym lub większym złu doprowadziła do przełomu – uchwalenia ustawy o prawach obywatelskich i zniesienia dyskryminacji wyborczej.
Idea niewybierania mniejszego zła jest znana również z Polski, to Solidarność, która w dużej mierze doprowadziła do upadku komunizmu nad Wisłą. Wiemy doskonale, że w PRL-u wybory były fikcją – można było wybierać jedynie między kandydatami zatwierdzonymi przez partię. W latach 80. miliony Polaków odmówiły udziału w tym systemie. Zamiast wybierać „mniej złe” opcje, wsparli alternatywny ruch społeczny – Solidarność. Ta postawa, mimo ryzyka represji, doprowadziła do faktycznej zmiany ustrojowej w 1989 roku. Ludzie pokazali, że moralna odmowa współuczestnictwa w złu może być pierwszym krokiem ku autentycznej demokracji. A co przeraża… ci sami uczestnicy wydarzeń sprzed dekad dziś niejednokrotnie mówią, że… trzeba wybrać mniejsze zło…
Historia dowodzi, że obywatele nie są skazani na wybór między źle a gorzej. Czasem największą siłą nie jest kompromis z rzeczywistością, ale jej świadome odrzucenie i budowanie czegoś nowego – nawet od zera. W polityce również można działać według sumienia, a nie tylko według sondaży. Zło nie przestaje być złem tylko dlatego, że wydaje się mniejsze.